Koła ratunkowe na moją wewnętrzną presję
W połowie czerwca pojechałem na urlop. Zaplanowaliśmy go trzy miesiące wcześniej, bo trzeba było wykorzystać bon turystyczny, żeby nie przepadł. Musieliśmy jeszcze dopłacić kilka stówek.
Termin bardzo mi NIE odpowiadał. Z jednej strony to czas naszej rocznicy ślubu, więc fajnie jest to jakoś uczcić. Jednak nie składało się zupełnie.
Od jakiegoś czasu pracowałem nad własnym biznesem. Nie miałem jednak żadnych klientów ani produktów. Było dużo eksploracji, wielkie plany i nadzieje, rozbudzone kupionymi kursami.
Ponadto miałem prywatnie kiepski czas. Zdarzyło się kilka rzeczy, które były dla mnie dość trudne. Powiedzmy, że przydarzyła nam się mała katastrofa.
Na to nałożyły się jeszcze problem ze snem (regularnie dzieci budzą nas w nocy), pogłębione przez niepewność związaną z trudnościami z rozwojem własnego biznesu i wyborem kierunku zawodowego.
W tym czasie żyliśmy z oszczędności i nie uśmiechało mi się wcale, że mam jechać na urlop, podczas gdy przyszłość jest nie dość, że wielce niepewna, to jeszcze niezabezpieczona w żaden sposób. Nie widać było światełka w tunelu.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Stres powodował większe problemy ze snem, a te spowodowały obniżenie odporności. Przy mojej alergii na pyłki, nasilającej się wiosną, dostałem zapalenia zatok. Piekące gardło nie pozwalało spać. Zrobił się z tego jakiś zaklęty krąg!
W takim stanie pojechaliśmy na urlop. A na urlopie, wiadomo, TRZEBA „odpoczywać”, czyli zwiedzać, chodzić do restauracji i jeździć na wycieczki z dziećmi. Piekące słońce, na zmianę z zimnym wiatrem, zamiast dawać ulgę, dodatkowo drażniło i osłabiało.
Boląca głowa odbierała ochotę do rozmów, zabaw i cieszenia się nowymi miejscami. Wszystkie doświadczenia były jakby odsaturowane, pozbawione kolorów.
Jednak, pomimo rodzinnych napięć, niespełnionych oczekiwań, udało mi się trochę odpocząć i zdystansować się do problemów.
Po powrocie miałem kilka dni na pełną koncentrację na sobie. Poświęciłem ten czas na medytacje i nareszcie prawdziwie odpocząłem. Przeczytałem książkę o buddyźmie tantrycznym i zrozumiałem trochę lepiej nauki Buddy.
Poniedziałek po urlopie zaczął się od dużego spokoju i uważności. Miałem trudne zadanie przed sobą: przygotować transformację klienta po kursie slow life, który miał pomóc zdjąć presję i uczucie przytłoczenia.
Nie czułem tego jednak. Wierzyłem, że transformacja, którą opisałem, mogła się dokonać, ale na pewno nie w trakcie jednego webinaru, który planowałem zrobić. A potrzebowałem zrobić jeden webinar, który może dać dużo wartości i być punktem startowym do stworzenia całego programu.
Z każdą godziną pracy czułem jak ulatuje ze mnie cała energia. To zadanie okazało się być znacznie trudniejsze, niż sądziłem. W dodatku miałem jeszcze tego dnia nagrać kolejny odcinek daily vloga.
Mój perfekcjonizm, poczucie zobowiązania i poczucie braku twardego gruntu pod nogami doprowadziły mnie na skraj rozpaczy. Poczułem niewiarygodnie zmęczony i przytłoczony. Jakby ktoś zakręcił mi dopływ wszelkiej nadziei. Nieoczekiwanie poczułem się, jakbym stracił połowę krwi.
Przerwałem pracę po niecałych trzech godzinach i z uczuciem pustki i wypalenia poszedłem do domu. Zjadłem coś, potem spróbowałem coś jeszcze zrobić, znowu zjadłem, poszedłem spać, by po nerwowej drzemce, otępiały, wstać i zjeść wczesną kolację.
Ok. 16 byłem w miarę na nogach. I wtedy wydarzyło się kilka rzeczy.
Dostałem zaproszenie do poprowadzenia szkolenia od przyszłego tygodnia na 1/5 etatu. Rozmowy trwały od miesięcy i miałem w związku z tym pewne wątpliwości, w dodatku miało mi to zająć trochę czasu, ale miało też dać przypływ kasy na podstawowe utrzymanie się.
Pierwszą moją reakcją było zniechęcenie: nie mam na to siły, nie pozbieram się w tydzień.
Ale później przyszła myśl: to przecież koło ratunkowe! Potrzebuję mieć dopływ gotówki i źródełko właśnie się przebiło w tej wypalonej ziemi, jaką była wizja mojego życia tego dnia.
Ta cała presja, że za kilka miesięcy skończą mi się oszczędności, nagle jakby trochę tąpnęła, odpuściła i dała więcej możliwości ruchu.
Zanim jednak ta refleksja przyszła, nagrałem krótki odcinek vloga. Bardzo krótki. Trwał niecałe 2 minuty. Głównym przesłaniem było: zadbaj o siebie.
Poczułem bowiem, że bardzo potrzebowałem porządnie się najeść i odespać, choćbym miał spać w ciągu pięknego czerwcowego, ciepłego dnia. (Przecież jak jest ładnie, to trzeba iść na spacer, cieszyć się przyrodą, a nie siedzieć w czterech ścianach jak przez te wszystkie ponure wczesnowiosenne dni, prawda?)
Nagrałem więc i zmontowałem w jakieś 15 minut. To było absolutne minimum, jakie postanowiłem, że zrobię. Chciałem, żeby to był daily vlog i miałem publikować go z dużą autentycznością i pokazywać moją drogę, jaką przechodzę. Sama warstwa merytoryczna teraz tutaj trochę zeszła na drugi plan.
Jednak właśnie to, że zrobiłem to i zajęło mi to MAŁO CZASU (w porównaniu do 15-minutowych odcinków montowanych przez 1.5 godziny), uwolniło mnie od tej wewnętrznej presji, że oto muszę zawsze robić vloga tak samo i przygotowywać się do niego godzinami.
I stała się jeszcze jedna rzecz: porozmawiałem z żoną. Właściwie to ona do mnie przyszła po wyjaśnienia. Nie byłem za bardzo sobą przez ten ostatni czas, nie rozmawiałem z nią, źle się czułem, a ona nie wiedziała co się dzieje. Wdzięczny jestem za to, bo pomimo moje fatalnego samopoczucia udało nam się oczyścić atmosferę i wyjaśnić nieporozumienia. Samemu za bardzo brakowało mi energii, żeby z nadzieją podjąć się tematu.
Te trzy koła ratunkowe uświadomiły mi jedną rzecz: odczuwałem ogromną presję i miałem tak niską energię, że nie byłem w stanie znaleźć łatwego wyjścia z tej sytuacji.
A rozwiązania okazały się być bardzo proste: zadbać o swoje potrzeby, przeramować oczekiwania względem siebie i porozmawiać z bliskimi.
Następnego dnia byłem nadal jeszcze osłabiony, ale wydarzyły się kolejne trzy rzeczy.
Obudziłem się z myślą, że nagram vloga o presji. Napisałem więc na ten temat artykuł, osadzając go w kontekście nauk buddyjskich, które trawiłem przez cały weekend.
Potem nagrałem odcinek podcastu z Gosią. Sam podcast też wywoływał u mnie poczucie presji. No bo przecież zobowiązałem się, że będę rozmawiał co 2 tygodnie na różne tematy i improwizował (co nie leży w mojej naturze introwertyka), a w dodatku nie mieliśmy sprecyzowanego tematu i też nie wiedziałem, czy ten podcast komuś na tyle się spodoba, żeby zachęcało mnie to do dalszego nagrywania.
Podczas tych spotkań poruszamy jednak tematy, które pozwalają mi lepiej zrozumieć z czym się mierzę na co dzień, trochę pozderzać ze sobą różne koncepcje na życie w zgodzie ze sobą, w duchu slow life, kwestionując różne presje, które wywiera na nas społeczeństwo albo sami na siebie wywieramy.
To dało mi też sporo oddechu i samoakceptacji, bo dostałem potwierdzenie, że nie tylko ja mam tak, jak to opisałem powyżej.
No i tą trzecią rzeczą, było spotkanie z terapeutką. Przebrnęliśmy przez wszystkie minione wydarzenia jeszcze raz i zdobyłem kilka narzędzi do radzenia sobie z moimi wyciekami energii, które doprowadziły mnie do takiego stanu.
Na tym chciałbym zakończyć moją historię i, oprócz tych wniosków powyżej, wyciągnąć jeszcze jeden. Ten urlop był mi potrzebny i pomimo tego, że nie termin mi nie odpowiadał i miałem co do niego pewne (niespełnione) oczekiwania, to jednak spełnił swoją rolę.
Zachęcam Cię jeszcze do przeczytania wpisu o presji bo doskonale uzupełnia tę historię, choć do niej nie nawiązuje.